[To trzeci wpis z serii czterech tekstów o dezinformacji, których autorami są przedstawiciele organizacji Drog zajmującej się analizą zjawiska dezinformacji i napisali je dla holenderskiej platformy Frankwatching.]
W trzecim z serii czterech tekstów o dezinformacji omówimy wady standardowego modelu dezinformacji.
Nadmierne uproszczenia
Na pierwszy rzut oka standardowy model dezinformacji brzmi sensownie: istnieją grupy ludzi, które chcą zarobić pieniądze lub próbują zaszkodzić systemowi demokratycznemu za pomocą nieprawdziwych lub wprowadzających w błąd informacji i w wyniku ich działań mamy do czynienia z zanieczyszczonym przepływem informacji. A jednak model ten jest pod wieloma względami niedoskonały.
Przede wszystkim jest zbyt uproszczony: w jego ramach z jednej strony są ludzie, którzy dbają o własne korzyści i szkodzą innym, a z drugiej znajdują się ofiary. To brzmi jak czarno-biała fabuła historii o superbohaterze: złoczyńcy atakują ofiarę, a bohater przybywa na pomoc. W modelu tym nie ma miejsca na „szare strefy”: media tradycyjne i społecznościowe oraz osoby, które niechcący szerzą dezinformację są albo przeciwko nam (jako poplecznicy zła) oraz z nami (jako naiwnymi ofiarami).
Oszuści są przedstawieni jako złoczyńcy, a obywatele jako bezbronna masa, która w najlepszym przypadku może nauczyć się „nie nabierać” na ich marne podstępy. Oczywiście jest jeszcze rząd kreowany na wybawcę. Model standardowy przypomina zatem raczej teorię spiskową niż właściwą analizę. Celem wydaje się być wzbudzenie strachu, aby szybko zmobilizować zasoby i wsparcie, a nie rozwiązać rzeczywisty problem.
Szkodliwość
Najbardziej szkodliwe w tym modelu jest przedstawianie obywateli jako dających sobą manipulować mas[1]. O ile w przeszłości to ludzie o innym kolorze skóry lub pochodzeniu, robotnicy, kobiety i dzieci byli uznawani za niezdolnych do podejmowania samodzielnych decyzji i bycia pełnoprawnymi obywatelami, o tyle według standardowego modelu niemal cała populacja jest bezbronna. Problem z tym związany dostrzegł badacz David Karpf[2]. Każda demokracja potrzebuje „uważnego społeczeństwa”, tj. obywateli, którzy są dobrze poinformowani, uważnie śledzą politykę i mają zaufanie do swoich przedstawicieli. Jeżeli politycy zdradzą to zaufanie, to poniosą tego konsekwencje w kolejnych wyborach. Jest to niezbędne by utrzymać polityków na właściwych torach. Karpf wyjaśnia: „Możemy zaobserwować mit uważnego społeczeństwa, gdy politycy próbują wykazać, że ich głosy oddawane w sprawie ustawodawstwa są zgodne z obietnicami z kampanii wyborczych. Widzimy go również, gdy dziennikarze próbują przyłapać polityków na zaprzeczaniu sobie. Ponadto zauważamy go w rozwoju organizacji factcheckingowych i traktowaniu mediów jako watchdoga lub »czwartej władzy«, która odgrywa istotną rolę w zapewnianiu masowej publiczności dostępu do odpowiedniego poziomu informacji. Elity polityczne traktują tę interakcję poważnie, ponieważ wierzą w mit uważnego społeczeństwa”.
To jest właśnie istota naszej demokracji: elity polityczne muszą zdawać sobie sprawę, że są obserwowane i zostaną ukarane, jeśli tylko stracą zaufanie społeczeństwa. Gdyby to nie funkcjonowało, elity mogłyby po prostu koncentrować się na krótkoterminowych zyskach, z korupcją włącznie; nie byłoby powodu, by politycy rozmawiali z prasą, ani by poważnie traktowali reakcje obywateli. Wszystko można by rozwiązać przy pomocy kilku spin doktorów. Bez tej istoty demokracji skończylibyśmy w autorytarnym systemie politycznym. Przedstawianie obywateli jako łatwych do zmanipulowania mas jest zatem sposobem na odsunięcie ich na boczny tor.
Niebezpieczeństwo
Uproszczone założenie modelu standardowego nieuchronnie prowadzi do podziału na „nas” i „ich”. Znajduje to odzwierciedlenie w formule dezinformacji. Według standardowej definicji jest to „możliwa do zweryfikowania nieprawdziwa lub wprowadzająca w błąd informacja”. Kluczowy jest tu element „możliwa do zweryfikowania”. Dzieli on ludzi na „nas” – ludzi posługujących się faktami, analizą naukową i właściwymi interpretacjami, oraz „ich” – odrzucających naukę i fakty wariatów. W najlepszym przypadku są oni zmanipulowani, bo nie doinformowali się wystarczająco, a w najgorszym kierują nimi złe, wrogie intencje.
Zdaniem filozofa Michaela Sandela (The tyranny of merit, 2020) jest to wynik technokratycznego trendu, który od pewnego czasu trwa w zachodnich demokracjach. Jest on wyraźnie widoczny w retoryce polityków. Po pierwsze, słowo „smart” dokonało przejścia z technologii do polityki. Choć początkowo stosowano je do opisywania urządzeń, a potem domów i miast, to teraz stało się terminem określającym politykę. Po drugie, retoryka polityczna zaczęła być oparta na nauce i faktach. Widać to na przykład w języku prezydenta Baracka Obamy, który lubił cytować senatora Daniela Patricka Moynihana –„Masz prawo do własnej opinii, ale nie masz prawa do własnych faktów”. Obama uważał, że podstawowym źródłem niezgody w państwach demokratycznych jest niedoinformowanie zwykłych obywateli, tzw. model deficytu informacyjnego[3]. Efektem technokratycznego trendu jest debata, która wydaje się stanowić bezstronną alternatywę dla moralnych i ideologicznych różnic poglądów. W rzeczywistości chodzi jednak o wykluczenie z debaty wszystkich nieopierających się w swoich wywodach na faktach i naukowych uzasadnieniach.
Tendencję technokratyczną można odnaleźć także w wypowiedziach holenderskiego premiera Marka Rutte[4]. Mówi on o wierze części społeczeństwa w „bzdury”, którą określa jako osobisty wybór tych obywateli. Rutte stwierdził: „Nie chcę desperacko błagać: nie wierzcie im. Jestem trochę ponad to”.
Model standardowy wzmacnia więc polaryzację, zamiast zmniejszać podziały[5], które ostatecznie wzmacniają dezinformację. Ekspert ds. dezinformacji Nina Jankowicz[6] wyjaśnia: „Najlepsza dezinformacja, niezależnie od tego, czy pochodzi z Rosji, czy od aktora z wewnątrz własnego systemu politycznego, dotyczy spraw, które są ugruntowane w prawdziwych żalach i pęknięciach w naszym społeczeństwie, które mają w sobie jądro prawdy”. Model standardowy grozi więc utrwaleniem się i dalszą radykalizacją poszczególnych grup.
Oparcie na założeniach
Pod standardowym modelem kryje się istotne założenie – bycie wystawionym na dezinformację wystarczy, by być narażonym na manipulację. Dezinformacja jest więc niemal tak samo niebezpieczna jak najśmieszniejszy dowcip Monty Pythona: „każdy, kto usłyszy ten dowcip, dosłownie umiera ze śmiechu”.
Monty Python: The Funniest Joke in the World
Założenie to leży u podstaw blokowania rosyjskich kanałów propagandowych i usuwania z mediów społecznościowych radykalnych antyszczepionkowców. O skali zagrożenia świadczy fakt, że pod nagłówkiem „Rosnące zagrożenie w Unii Europejskiej” Komisja Europejska podaje dane dotyczące tego, ile osób twierdzi, że zetknęło się z dezinformacją[7] (patrz również niniejsza broszura[8]). Raport Muellera[9] o możliwym spisku rosyjskich agentów i sztabowców wyborczych Donalda Trumpa wskazuje na zasięg rosyjskiej dezinformacji w okresie poprzedzającym wybory prezydenckie w 2016 roku, a brak rozróżnienia w grupie narażonych na dezinformację dorosłych oznacza, że ryzyko „zakażenia” dezinformacją uważa się za mniej więcej równe dla wszystkich.
Założenie to można znaleźć również w wypowiedziach przedstawicieli mediów. Na przykład CNN[10] mówi o „manipulacji” polityką przez trolli siejących dezinformację, którzy oszukują „niczego niepodejrzewających” obywateli USA oraz o farmie trolli „odpowiedzialnej za zakłócenie wyborów w 2016 roku”, nie zaś o „próbach oszukania” i „próbach zakłócenia wyborów”[11]. To samo dotyczy afery Cambridge Analytica – fakt, że ludzie mieli kontakt ze spersonalizowanymi mikrokomunikatami politycznymi opartymi na cechach „psychograficznych”, doprowadził do wniosku, że nasze mózgi zostały „zhakowane”.
Konsekwencją tego założenia jest przekonanie, że samo istnienie dezinformacji stanowi główny problem. 83% obywateli UE uważa, że dezinformacja zagraża naszej demokracji[12]. W Stanach Zjednoczonych połowa obywateli wierzy, że „zmyślone wiadomości/informacje” są tak dużym problemem jak brutalna przestępczość i przepaść między bogatymi i biednymi, a większym niż nielegalna imigracja, terroryzm i rasizm[13]. W kraju, w którym wolność słowa jest interpretowana bardzo szeroko, 79% badanych twierdzi, że należy podjąć kroki w celu ograniczenia nieprawdziwych wiadomości.
Bezpodstawność założenia
Wpływ mikrokomunikatów Cambridge Analytica był jednak znikomy[14]. Podobnie jest z oddziaływaniem amerykańskich kampanii politycznych (kontaktowych i reklamowych) na wynik wyborów. Jest on zbyt mały, by można go było zmierzyć[15] lub nawet nie ma go wcale[16]. Powód jest prosty: ludzi nie tak łatwo jest do czegoś przekonać.
Sposób, w jaki ludzie patrzą na świat, zmienia się przez całe ich życie. Nie zdają sobie sprawy, że mózg nieustannie szuka wzorców[17]. Kiedy takie wzorce zostaną znalezione, są przechowywane jako pomoc w lepszym rozumieniu rzeczywistości. Mózg nie odkrywa i nie rejestruje wzorców w izolacji. Duże znaczenie ma grupa, w której jednostki dorastają i żyją. Grupa ta jest ważna, ponieważ nie jest możliwe, aby jednostki same wiedziały lub rozumiały wszystko[18]. Ponadto pewną rolę odgrywają wartości kulturowe społeczeństwa, w którym dane jednostki się znajdują.
W związku z tym wzorce są częścią ludzkiej tożsamości. Wszystko poza wzorcami jest „szumem”[19]. Wynikiem tego jest ludzka preferencja dla afirmacji, tzw. efekt potwierdzenia[xx]. Do napływających informacji stosowane są podwójne standardy[21]. Jeśli są zgodne z wzorcami, zadajemy sobie pytanie: „Czy mogę w nie wierzyć?”; gdy chodzi o informacje sprzeczne, pytamy natomiast: „Czy powinienem w nie wierzyć?”. Próg dla pozytywnej odpowiedzi na pytanie „Czy mogę?” jest niski - każdy powód jest wystarczająco dobry. Z kolei próg dla pytania „Czy powinienem?” jest bardzo wysoki.
Oczywiście nie oznacza to, że ludzi nigdy nie można do niczego przekonać. Istnieją różne przyczyny, żeby w jakimś momencie akceptować niepasujące do wzorców informacje Jednak taka akceptacja nie dzieje się automatycznie. Często wiąże się z ogromnymi kosztami: zaburza tożsamość jednostki i może prowadzić do wykluczenia z grup, do których dana osoba należy, a nawet ze społeczeństwa. Oznacza to, że radykalna zmiana postrzegania musi mieć jakiś poważny cel: zaoferowanie wyjścia z izolacji, osiągnięcie akceptacji przez nową grupę lub otwarcie nowej ścieżki kariery.
Oczywiście są też osoby, u których własne wzorce i dezinformacja są ze sobą zgodne. W ich przypadku nie dochodzi do odwrócenia postrzegania, a raczej do pogłębienia już istniejących wzorców.
Ograniczenia odporności na dezinformację
Opisane wyżej procesy nie są wystarczające do zrozumienia, dlaczego ludzie mogą wierzyć w najbardziej skrajne formy dezinformacji, na przykład że ziemia jest płaska lub gady są prawdziwymi władcami naszego świata. Ważnym elementem jest lojalność wobec własnej grupy. Dla mózgu często ważniejsze jest myślenie tak jak inni w danej grupie niż odrzucenie wątpliwej informacji[22].
Co ciekawe, to w co wierzy jednostka nie zawsze musi być zgodne z jej własnymi wzorcami. Antropolog Dan Sperber[23] nazywa informacje, które do nich nie pasują „przekonaniami refleksyjnymi”. Stoją one w opozycji do „przekonań intuicyjnych” wynikających ze wzorców. Przekonania refleksyjne mają wyraźnie mniejsze znaczenie i są oddzielone od innych przekonań - mają niewielki wpływ na działania danej osoby. Dlatego mogą one również prześlizgnąć się przez mechanizm filtrujący, który chroni wzorce[24]. Przykładem takiego refleksyjnego przekonania jest teoria spiskowa Pizzagate[25], zgodnie z którą wysocy rangą członkowie amerykańskiej partii demokratycznej byli zaangażowani w handel ludźmi i wykorzystywanie dzieci. Jednak spośród wszystkich, którzy wierzyli w ten spisek, tylko jedna osoba udała się do pizzerii, która miała rzekomo służyć jako siedziba przestępczej działalności, żeby uporządkować sytuację. Edgar Maddison Welch był jedynym, który postępował zgodnie ze swoimi przekonaniami. Pozostali po prostu żyli dalej, mimo że wierzyli, że dokonywane są straszne zbrodnie.
Trudność udowodnienia
Model standardowy ma w sobie element, który jest trudny do udowodnienia. Osoby lub organizacje, które tworzą, prezentują i rozpowszechniają dezinformację, robią to w konkretnym celu, którym są pieniądze lub oszustwo. W uproszczeniu oznacza to, że wszyscy źli ludzie muszą pracować razem, aby osiągnąć ten cel – źli ludzie, którzy tworzą, źli ludzie, którzy przedstawiają, oraz źli ludzie, którzy rozpowszechniają. Istnieje zatem hierarchia, w której centralna władza kontroluje pozostałe warstwy.
Różne źródła opisują[26] organizacje odpowiedzialne za dezinformację jako funkcjonujące hierarchicznie[27]. Na przykład rosyjskie trolle otrzymują codziennie instrukcje[28], jak wykonywać swoją część centralnego zadania. Raport Muellera [29] mówi o działaniach dezinformacyjnych Rosji podczas wyborów prezydenckich w USA w 2016 roku jako o „zestawie zazębiających się operacji znanych jako Projekt Lakhta”.
Ale czy dotyczy to wszystkich osób odpowiedzialnych za operacje dezinformacyjne? Problem w tym, że „zidentyfikowanie, kto za tym stoi i jakie są jego motywy, jest znaczącym wyzwaniem”, jak zauważa raportNATO[30]. Według autorów dokumentu, uczestnicy tych działań mają wiele różnych celów. Często dopiero z pomocą dowodów pośrednich można zrozumieć, co nimi kieruje.
Jednak w standardowej definicji dezinformacji musimy być pewni, że kierują nimi pieniądze lub chęć oszustwa – to warunek uznania informacji za „dezinformację”. Nie jest to zbyt praktyczne podejście.
Dlatego podaliśmy powody, dlaczego powinniśmy odejść od standardowego modelu dezinformacji. W naszym kolejnym i ostatnim wpisie z tej serii przedstawimy alternatywę dla standardowej definicji i standardowego modelu.
- Onno Hansen-Staszyński - specjalista ds. edukacji, rozwoju kompetencji cyfrowych, przeciwdziałania dezinformacji i kwestii tożsamości cyfrowej. Zainicjował wdrażanie praw dziecka w Unii Europejskiej i był członkiem grupy ekspertów Komisji ds. Cyfryzacji i Zwalczania dezinformacji w szkołach. Obecnie jest m.in. doradcą Drog i wraz z żoną Beatą Staszyńską-Hansen trenerem nauczycieli w Akademii Dynamicznej Tożsamość oraz nauczycielem w LO 4 w Gdańsku.
- Bram Alkema - przedsiębiorca społeczny i specjalista w zakresie publicznych strategii komunikacji cyfrowej. Studiował ekonomię na Uniwersytecie w Groningen.
- Ruurd Oosterwoud - założyciel i dyrektor DROG, firmy społecznej zajmującej się interwencjami przeciwko dezinformacji. Jest magistrem rusycystyki na Uniwersytecie w Leiden, podczas jego studiów na uniwersytecie zaczynała się jego obsesja na punkcie propagandy.