Wywiad z Łukaszem Sujkowskim
Spotykamy się z Łukaszem na wydarzeniu otwierającym Orange Digital Center w Polsce. Chwila na rekonesans, łyk kawy i zajecie miejsc. Rozpoczynają się pierwsze wystąpienia i chwilę po tym pierwsze pytanie od Łukasza: czy będę mógł przyprowadzić tutaj dzieci z „mojego” domu dziecka?
Łukasz od 11 lat regularnie odwiedza dom dziecka na Bielanach. To jak ważną częścią jego życia jest ta forma wolontariatu, widać w niemal każdej sytuacji i rozmowie. Łukasz nieustająco analizuje, co więcej może zrobić dla swoich podopiecznych. Poszukuje miejsc, które mogłyby zainspirować młodzież i małe dzieci do marzeń, dzięki którym będą mogły obrać swoją własną drogę. Sam nawet nie przypuszczał, że zwiąże się z wolontariatem tak poważnie.
Izabela Kręgiel: Łukaszu, może to truizm, ale nie sposób zacząć inaczej niż od pytania: skąd wzięła się ta chęć do pomagania?
Zaczęło się od pomagania zwierzętom z pseudo hodowli. Do działania zaprosił mnie Kamil Rycharski z naszej firmy. Kamil ratował sporo zwierzaków. Wtedy też postanowiłem, że nigdy nie kupię rasowego zwierzaka. Przykro patrzeć, jak kategoryzujemy - ludzi, zwierzęta. Koniecznie musi być zwierzak z rodowodem, albo musi być określonej rasy, a nikt nie patrzy na to, co przeszedł. Zwykle było tak: Policja odkrywała nielegalną hodowlę, Kamil przywoził setkę psiaków i szukał dla nich domów. I oprócz tego, że mam swojego psa, trafiały do mnie kolejne trzy. Później - czyli w 2011 roku - pojawiła się w pracy w Orange zbiórka na dom dziecka – w którym do tej pory działam. Koleżanka powiedziała mi, że gromadzą dla dzieci prezenty, dopytałem o szczegóły, rozesłałem informację po swoich znajomych. Włączyłem się w tę akcję i pojechałem z grupą do domu dziecka. To było 11 lat temu. Po wręczeniu dzieciom prezentów, kierowniczka domu dziecka zaprosiła nas do siebie i podczas rozmowy – zapytałem czego poza pieniędzmi potrzebują. Usłyszałem, że wolontariuszy, którzy będą przychodzić do dzieciaków chociaż raz w tygodniu na dwie godziny. Celem jest, żeby być, porozmawiać z nimi, odrobić lekcje, pobawić się. Musiałem to przemyśleć, bo nie chciałem, żeby to była decyzja pod wpływem impulsu – chwili, emocji. Poprosiłem o numer telefonu. Po 2-3 tygodniach zadzwoniłem, umówiłem się na spotkanie – i tak zostałem do dzisiaj.
I.K.: To bardzo odpowiedzialne, podjąć taką decyzję, że regularnie odwiedzasz dzieci, one na Ciebie czekają... To nie jest tak na chwilę.
Agnieszka Szwarczewska: Czy podejmując tę decyzję, patrząc w przyszłość, zakładałeś, jak długo będziesz się tam angażował?
Tak, chciałem, żeby to było przez rok minimum. Nie wyobrażałem sobie pojawić się na chwilę i zniknąć. To nie była chwilowa chęć, jak np. a będę uczył się gry w tenisa. Jako dziecko miałem ochotę na spróbowanie różnych rzeczy, a potem mi się to nudziło. I w tym przypadku obawiałem się, że będzie podobnie. Na szczęście tak się nie stało. Jestem cały czas zaangażowany tak samo, albo i bardziej. Przy okazji poznałem mnóstwo wspaniałych osób, które włączają się, pomagają systematycznie, albo pojawiają się na chwilę. Ufają mi przy tym, a ja też o te relacje dbam. Nawet przez kwestie formalne - za każdym razem staram się pokazać wydatki, na co poszły środki i co kupiliśmy, jak były przekazane. Można zaprosić te osoby do ośrodka. To jest dla mnie cudowne i budujące. Słyszymy o oszustach, którzy podszywają się pod różne organizacje. A jednak ludzi to nie zniechęca do niesienia pomocy.
I.K.: Oprócz tego, że działasz transparentnie i przedstawiasz dowody, że środki zostały spożytkowane zgodnie z celem - nie tylko uczysz własnym przykładem, ale jeszcze wciągasz innych i budujesz wiarygodność pomagających.
Tak. Przy okazji ich namawiam, wiele osób udało mi się zachęcić do udziału w wolontariacie. Z jednej strony możemy przyłączyć się finansowo - a z drugiej w działaniu. Jestem pośrednikiem lub ostatnim ogniwem. Jest wiele wspaniałych osób, które się włączają.
A.S.: Jak reagują dzieci, kiedy wchodzisz do domu dziecka?
Łza się w moim oku kręci na samą myśl o tym. To jest wielki krzyk, radość, wszyscy przybiegają, przytulają się, opowiadają, co się u nich wydarzyło, jaką ocenę dostali w szkole. Przypomina mi to moje dzieciństwo - może tego uczą nas dorośli- że zawsze jak pojawiał się ktoś z gości, to miałem z tyłu głowy pytanie, czy coś nam przyniesie. Było tak, że raz i drugi sam coś dzieciom przeniosłem, ale, kiedy padło pytanie - Wujek, co nam przyniesiesz? to już musiałem wyjaśnić, że wtedy były możliwości, żebym im cos przyniósł, ale nie na tym polega moje przyjście – mam dla Was siebie i swój czas. Dzieci jest dziewiętnaścioro, więc nie każdego jestem w stanie wysłuchać w tym krótkim czasie – staram się dać im poczucie, że każdego widzę i dla każdego jestem wsparciem. Na początku byłem na wyłączność dla jednego z chłopców - na zasadzie jak starszy brat, ale teraz jestem dla wszystkich. Pamiętam taką sytuację, kiedy usiadł obok mnie chłopiec i zapytał, czy będę jego tatą. Nie umiałem odpowiedzieć szybko, ale obok były inne dzieci, które mnie wyręczyły. Powiedziały: to nie będzie twój tata, bo to jest wujek nas wszystkich. (głęboki oddech) Pytanie innego dziecka: wujek, tu masz włoski - na ręce i tu masz włoski – na głowie i pod bluzką, a gdzie jeszcze masz włoski? (śmiech)
A.S.: To pewnie jedno z wielu trudnych pytań, jakie dostajesz.
Pamiętam sytuację z 15 czy 16 latkiem, w imieniu którego pisali do mnie wychowawcy, żebym się z nim skontaktował. Odpowiedziałem, że proszę, aby on skontaktował się ze mną, jeśli zależy mu na rozmowie ze mną. Przekazałem mu odpowiedzialność. I jak zawsze zachowuję pewien dystans i witam się podaniem dłoni, tak jego przytuliłem, bo tego potrzebował. Chciałem, aby wiedział, że może coś przeskrobać i potem odbudować zaufanie.
Zabrałem go do firmy, chciałem mu pokazać, jak można radzić sobie z emocjami, kiedy rozmawiamy z klientem w emocjach, który podnosi głos. Chciałem mu pokazać, że sami nie musimy w ten sposób reagować i odpowiadać krzykiem, można inaczej, spokojnie.
Potem próbowałem pomóc mu zorganizować mieszkanie usamodzielniające. Pracował, więc kupiłem mu kartę miejską, aby nie łapał kolejnych mandatów, a zadłużenie próbował spłacić.
Trudnym tematem jest rodzina. Ja sam staram się jako pierwszy go nie poruszać. Jednego razu odrabiałem lekcje z chłopcem i on nagle powiedział: „Miała mama do mnie zadzwonić, no ale, jest w szpitalu. Pewnie akurat pogorszyło jej się. Tata miał przyjechać, ale nie przyjechał, nie dzwoni, ale może jutro przyjedzie...” We mnie wewnętrznie się gotuje. Oczy mi się szklą, a chłopiec mówi to ze spokojem. Nie ma w nim złości, jest nadzieja.
A.S.: Nawet jeśli widzisz, że dziecko jest smutne, to intuicja wciąż podpowiada Ci, że lepiej nie pytać o rodziców lub o emocje z nimi związane?
Odnoszę to do siebie. Jeśli coś sprawia mi przykrość i nie chciałbym o tym rozmawiać, poruszać tematu – to ja również nie wypytuję. Mam zasadę, że rozmawiam z dziećmi, kiedy same zaczną mówić o mamie, tacie. Jednak, kiedy dziecko przyjdzie i porusza temat, to ja słucham i widzę też, kiedy szuka słów, żeby coś wyrazić. Wtedy staram się zrozumieć i dać możliwość wygadania się. Wspieram każdego.
I.K.: Masz też trudne doświadczenia, a mimo to się nie poddajesz. Jakie dałbyś wskazówki wolontariuszom, którzy będą szli do domu dziecka, np. po raz pierwszy?
Często słyszę obawy: czy dadzą radę w sensie emocjonalnym. Jest takie przekonanie, że tam jest dużo smutku. A właśnie nie - dzieci nie pokazują tego smutku, chyba że nie potrafią sobie w danym momencie poradzić z emocjami bądź problemami związanymi z relacjami z rówieśnikami, czy z rodzeństwem. Nie ma się czego bać, dzieci same nas poprowadzą. Jak zabieram gościnnie na wolontariat kogoś ze znajomych i stoją skrępowani i nie wiedzą, jak zacząć, to dzieci po chwili same podchodzą i zadają pytania. I po pół godzinie słyszysz, że to już jest ciocia i wujek.
A.S.: Kiedy ja chodziłam na świetlicę środowiskową zajmować się dziećmi, to musiałam się bardzo postarać, żeby dzieci ośmielić – zwłaszcza takie w wieku szkoły podstawowej. Nie było dużej otwartości, co oczywiście było dla mnie zrozumiałe.
Może dlatego, że jest łatwiej, kiedy wprowadza Cię ktoś, kogo one już znają. Kiedy jest taki łącznik. Dzieci myślą sobie, że wujek Łukasz przyprowadził kogoś spoko. Może o to chodzi? Pamiętam swoje pierwsze przyjście do domu dziecka i też byłem zestresowany i ten stres pojawiał się przez kilka tygodni.
I.K.: Jak w każdej sytuacji, która jest dla nas nowa, ale mimo to dzieci łatwej przełamują lody.
Dokładnie tak. Jakby ktoś się bał, a chciał spróbować- bardzo chętnie zabiorę kilka razy ze sobą i wprowadzę w sytuację.
I.K.: To bardzo cenna wiedza, żeby się tego spotkania nie bać i dać się dzieciom prowadzić. Kolejne pytanie jest kontrowersyjne w polskich realiach, ale warto je zadać: co myślisz o karaniu dzieci?
Staram się wprowadzać pewne zasady. Zawsze pytam dzieci przed rozpoczęciem zabawy- co wolno a czego nie wolno. Np. bawimy się w ciuciubabkę. Czego nie robimy? Nie krzyczmy, jak ktoś zostanie złapany - idzie na kanapę. Jest jeden chłopiec z mukowiscydozą i po inhalacjach nie może biegać. Staramy się wszyscy prowadzić zabawę tak, aby każdy czuł się równym uczestnikiem, żeby nie był wykluczany. Tłumaczę dzieciom, że jesteśmy grupą. Jest demokracja i większością decydujemy, w co będziemy się bawić. Jeśli jest nas 10, a 6 osób zdecyduje się na konkretną zabawę, to nic, że Wam się nie podoba – bawimy się w to, co chce większość. Możecie zdecydować, że nie chcecie się w to bawić i udać się do pokoju lub robić coś innego. Jeśli ktoś trzykrotnie złamie zasady – to kończy się dla niego zabawa tego dnia. Widzę, że to przynosi efekt kolejnym razem. Do dzieci to trafia. Nie ma bicia, nie ma wyzywania się – to jest od razu wychwytywane, żeby tego nie było.
Co jest fajne w domu dziecka? Jak widzę, że dzieci mają obowiązki. I nie ma narzekania (pamiętam z dzieciństwa – przerzucaliśmy się z bratem, kto ma coś zrobić). Dzieci mają rozpisane zadania i ich przestrzegają – ktoś sprząta, ktoś układa buty, sprząta papierki. Siadają wspólnie i układają grafik na kolejny miesiąc- co kto chce robić. I dzieci się same zgłaszają, co kto chce posprzątać. Same mają też świadomość, aby wybrać coś takiego – np. starsze trudniejszego, bo młodsze dzieci tego nie będą umiały zrobić. Nieraz im tam w czymś pomagam. Np. chłopiec pyta: wujek, posprzątasz ze mną pokoje i powyrzucasz śmieci?
A.S.: I Ty im zawsze pomagasz?
Tak, ale jak mnie zaczynają wykorzystywać, przypominam: pamiętaj, że ja mam Ci tylko pomóc, jestem Twoim wsparciem, a nie zrobić za Ciebie. Słyszę od rodziców, że trudno przy swoich dzieciach to egzekwować. Podobnie, kiedy nie chcą się bawić w 10cio osobowej gromadce, lepiej jest, jeśli ktoś im towarzyszy. Odświeżam sobie zabawy z dzieciństwa, bo już czasem mi tych pomysłów brakuje.
I.K.: Ty im po prostu towarzyszysz. A jak sprawiasz, że dzieci czują się ważne i wyjątkowe?
Niełatwo jest każdemu dziecku poświęcić trochę uwagi, ponieważ są bardzo różne sytuacje rodzinne np. rodzic obiecuje, że przyjdzie w piątek i zabierze do siebie dziecko na weekend, a nie pojawia się. Mi to łamie serce. A dzieci dalej kochają i czekają na tych rodziców. A my, jako dzieci, które miały wszystko, nie docenialiśmy tego i mieliśmy nieraz pretensje do rodziców. Uważam, że taki wolontariat jest świetny, jeżeli ktoś ma problem w komunikacji z rodzicami. Wolontariat bardzo poprawił moje relacje, teraz potrafię bardziej docenić to, co miałem jako dziecko. Kiedyś myślałem, że to naturalne, że mi się to należało, że oni musieli mi to zagwarantować. Teraz często słyszę od dzieci- ty masz mi to dać. Tak nie jest. Warto docenić troskę rodziców. Są też dzieci nieakceptowane w grupie, robią coś źle, słyszę, że jest im trudno, przylgnęła do nich łatka tego niegrzecznego. Mają etykietkę i jak coś złego się wydarzy to od razu wiadomo, że to oni. Warto je chwalić, doceniać małe rzeczy i mówić – super, że to zrobiłeś, fajnie, że poszedłeś. Nawet jak jest kłótnia, to ja ich rozdzielam i na moment są wyłączone z zabawy, bo nieważne, kto zaczął- ważne, że poprowadziłeś to dalej. Powinieneś być na tyle mądry, żeby tego nie kontynuować. Oni usiądą, ponarzekają sobie pod nosem, ale potrafią za minutę, dwie podejść do siebie i się przeprosić i podać sobie rękę.
I.K.: Czy dzieciom zawsze należy mówić prawdę? Nawet, jeśli jest trudna z punktu widzenia nas- dorosłych.
To trudne pytanie. Staram się zawsze wyjaśnić, kiedy dzieci pytają, dlaczego nie przyjadę do nich. Zawsze zgodnie z prawdą mówię – będę np. za granicą. Prawda, nawet gdy zadają trudne pytania. Przypominam sobie, że jeden raz odpowiedziałem niegodnie z prawdą. Dotyczyło to mojej osobistej kwestii. Poczułem się zaskoczony. Czekam teraz na moment, w którym będę mógł spokojnie porozmawiać z dziewczynką, aby wyjaśnić jej, co mną wtedy powodowało, że odpowiedziałem tak, a nie inaczej. Kiedyś podałem swój adres. Wychowawcy powiedzieli mi, że to błąd, że nie powinienem. Na szczęście nie miało to żadnych konsekwencji.
Kiedyś podałem numer telefonu jednemu z wychowanków, ponieważ chciałem, żeby mógł ze mną porozmawiać zawsze, kiedy będzie tego potrzebował. Tego wychowawcy nie negowali, ale większość inicjatyw konsultuję. Traktuję wychowawców jak rodziców – to rodzic ma decydujący głos – i pytam. Opieram się na ich doświadczeniu. Nawet, jak dzieci próbują wykorzystać sytuację powołując się, że wujek coś powiedział. Ja wtedy mówię- wujek tu nie pracuje. Jest ciocia, która tu pracuje i jest za was odpowiedzialna i to ona podejmuje decyzje. Jak chwilowo jesteście ze mną i się bawimy – ja wam pozwalam, a wychowawcy mówią: macie słuchać wujka, bo w tym momencie wujek się wami zajmuje. I w drugą stronę to działa tak samo. Jeśli nie jestem pewien, czy mogę wyrazić na coś zgodę, odsyłam dziecko z pytaniem do wychowawcy.
AS: Odwiedzasz dom dziecka od 11 lat, czyli niektóre dzieci dorastały na Twoich oczach. Jakie ich sukcesy pamiętasz?
Najbardziej jestem dumny, jak uda mi się zaprosić do działania wolontariuszy, był kolega, koleżanka. Pamiętam wiele wspólnych akcji wolontariackich. Niestety nie wiem, co dzieje się z dziećmi, które po 18 roku życia opuszczają dom dziecka. Niektóre dzieci widzę na FB, one sobie radzą, pracują. Jedna dziewczynka spełnia marzenia i podróżuje po świecie. Kiedyś zostałem rozpoznany na ulicy. Miłe było to, że ktoś mnie pamięta i wita z dużym uśmiechem, a widzieliśmy się tylko kilkukrotnie.
I.K.: Z jakimi obawami spotykasz się ze strony potencjalnych wolontariuszy? I co powiedziałbyś niezdecydowanym?
Przede wszystkim, żeby się nie bać. Spróbować. Zobaczyć, czy jest to dla mnie. Bo może się okazać, że nie jest. Spróbować, pójść, potraktować to jak dzień otwarty. Ja sam chodzę regularnie, ale kiedy zdarza się, że nie mogę przyjść w czwartek, to staram się przyjść w inny dzień. Dużo akcji udało się nam prowadzić głownie dzięki współpracy z pracownikami naszej firmy, dlatego warto działać razem. Pomagają również inne firmy i ich pracownicy. Kiedyś na grupie sąsiedzkiej zapytałem, czy ktoś może gościć u siebie dzieci w firmie, aby im pokazać swoją pracę, mógł nas zaprosić. Odezwało się mnóstwo osób. Byliśmy w pubie w godzinach, kiedy był nieczynny dla gości. Dzieci otrzymały poczęstunek, grały w bilard, rzutki, miło spędziły czas. Gościła nas Pani, która pracuje w Centrum Nauki Kopernik. Potem sama zakupiła prezenty i dodatkowo włączyła się w zbiórkę. Plany na kolejne spotkania pokrzyżował nam covid. Czekamy jeszcze na realizację spotkania w Centrum Olimpijskim i Telewizji Wirtualnej Polski. Chciałbym zaprosić dzieci też do naszego laboratorium nowych technologii w Miasteczku Orange.
Wracając do przeszkód: ciężko jest się dostać do domu dziecka tak „z ulicy”, a pójście z kimś pierwszy raz jest łatwiejsze. Do tego konkretnego, który ja regularnie odwiedzam, aktualnie potrzebne jest zaświadczenie od lekarza pierwszego kontaktu, że nie widzi przeciwwskazań do zajmowania się dziećmi. I trafiłem na panią doktor, która sama prywatnie jest wolontariuszką. Musimy także mieć zaświadczenie o niekaralności.
Często jest to bariera, bo człowiek sobie myśli- jak to, chcę zrobić coś dobrego, a tu mam jeszcze zapłacić za zaświadczenie i czuję się jak podejrzany. Są to przeszkody, które zniechęcają wolontariuszy. Teraz również w placówce odbywa się szkolenie przed rozpoczęciem pracy wolontariackiej z dziećmi. Jednak te „przeciwności” są warte radości, jaką się dostaje w zamian za te działania. Jakiś czas temu otrzymałem podziękowanie od miasta stołecznego Warszawy. Nie spodziewałem się tego i to było bardzo miłe. Urząd dzielnicy zorganizował wydarzenie, aby podziękować wolontariuszom. Otrzymałem statuetkę, to również było docenieniem moich działań.
A.S.: Nasza rozmowa dobiega końca, więc adekwatnie zapytam, jak wyglądają Wasze pożegnania z podopiecznymi?
Żegnanie się to rytuał, muszę niemal uciekać za każdym razem, każde dziecko chce przybić piątkę, powiedzieć cześć i słyszę pytania: wujek, kiedy przyjdziesz następnym razem? Wyczekują tego czwartku i dzwonią do mnie wychowawcy, czy na pewno danego dnia będę. Taka historia: Franek (imię zmienione) przybiega do mnie – a miał wtedy 5-6 lat, znam go od niemowlaka- żegna się, daje mi jakąś naklejeczkę i mówi: wujku, kocham Cię. Odszedłem kawałek i rozpłakałem się.